Obrzydliwe są „protesty” Episkopatu w sprawie tak elementarnej, jak przeciwdziałanie przemocy domowej. Obrzydliwe, wstrętne, niepojęte. Jak instytucja, zajmująca się programowo miłością bliźniego, może protestować przeciwko próbie systemowego rozwiązania problemu przemocy wobec najsłabszych? Czy naprawdę potrzebuje ofiar, cierpienia i bezradności, by przetrwać?

Jutro głosowanie nad Konwencją o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet. Więc… Episkopat protestuje. Dlaczego? Bo nie ma lepszego wiernego niż bita kobieta. Gdy państwo nie oferuje prawie żadnej pomocy, gdy nie ma ogólnopolskiego telefonu zaufania dla ofiar przemocy, gdy nie ma pieniędzy na pomoc ofiarom, na bezpłatnych prawników, terapeutów, gdy znikąd nie widać wsparcia a zewsząd słychać slogany o „tradycji”, „posłuszeństwie” i „świętości rodziny” - Kościół jest jedyną deską ratunku.

Można się wyspowiadać (że jest się bitą), dać na mszę (żeby więcej nie bił), zorganizować kółko różańcowe (bitych kobiet), dostać w konfesjonale poradę, że należy się modlić (względnie pościć), by wszystko przetrzymać i zachować rodzinę. A jak mąż zabije, to trudno. Będzie kolejna msza. Jak cierpisz, to pamiętaj, że Jezus też cierpiał. To nie są moje wymysły, to informacje z listów kobiet, które otrzymywałam gdy byłam Pełnomocniczką rządu ds. równego traktowania kobiet i mężczyzn i zajmowałam się problemem przemocy.

Gdyby Episkopat rozpoczął strajk głodowy w celu przeciwdziałania Konwencji, to zrozumiałabym, że hierarchom rzeczywiście na czymś zależy. A oni tylko „protestują”, czyli dają znak politykom co ci mają robić, by uzyskać wsparcie Kościoła w następnych wyborach. I wielu na te protesty się załapie, bo wybory – ważna rzecz, a losem kobiety jest przecież cierpieć i w pokorze cierpienie znosić.

Opozycja ma więc interes w wspieraniu Kościoła a Kościół w ubezwłasnowolnieniu kobiet, gdy bowiem te będą miały bezpłatnych prawników i terapeutów przestaną korzystać z usług spowiedników i księży.

Obrzydliwe są te „protesty” Episkopatu w sprawie tak elementarnej jak przeciwdziałanie przemocy domowej. Obrzydliwe, wstrętne, niepojęte. Jak instytucja zajmująca się programowo miłością bliźniego może protestować przeciwko próbie systemowego rozwiązania problemu przemocy wobec najsłabszych. Czy naprawdę potrzebuje ofiar, cierpienia i bezradności, by przetrwać?

Episkopat twierdzi, że Konwencja o przeciwdziałaniu przemocy „zagraża tradycyjnej rodzinie i będzie promowaniem feminizmu oraz homoseksualizmu” w także, że jej podłożem jest „neomarksistowska ideologia gender”. To i okrutne, pełne nienawiści do kobiet, ale i ignoranckie.

Jeśli Kościół przez „tradycyjną rodzinę” rozumie rodzinę, gdzie przemoc wobec kobiet i dzieci traktowana jest jako element natury lub prawa boskiego (ojcowie Kościoła zawsze twierdzili, że kobiety trzeba dyscyplinować, bo są z natury grzeszne, namiętne i głupie) to rzeczywiście Konwencja zagraża tak rozumianej tradycji. Jeśli chodzi o promowanie feminizmu to rzeczywiście Konwencja opiera się na przekonaniu, że kobiety i dzieci mają równe z mężczyznami prawa do bezpieczeństwa i szczęścia.

Przekonanie to pojawiło się w sferze publicznej dzięki ruchom feministycznym i demokratycznym, które Kościół od początku zwalczał, mimo głoszonej przezeń zasady miłości bliźniego. Jak natomiast konwencja ma się do homoseksualizmu - nie mam pojęcia! Prócz może tego, że Episkopat wyraża jakieś wewnętrzne fobie kleru, bo przecież celibat nie jest stanem normalnym.
Stąd histeryczny strach przed gejem jest wprost proporcjonalny do pokus, na jakie wystawieni są żyjący w celibacie księża. Ale to jest wewnętrzna sprawa Kościoła. Po co Episkopat ją uzewnętrznia?

A jeśli chodzi o „neomarksistowską ideologię gender”, no to trzeba trochę poczytać. Najpierw
wiedzieć kim był Marks (bo to nie tylko straszak, ale myśliciel), potem rozumieć, czym jest przedrostek „neo” i wreszcie uszczknąć nieco wiedzy ze studiów gender, które – paradoksalnie - często są sprzymierzeńcem Kościoła w krytyce współczesności i patriarchalnych, neoliberalnych społeczeństw opartych na rywalizacji, przemocy, uprzedmiotowieniu i konsumpcjonizmie.

Największym problemem Kościoła w Polsce jest niestety ignorancja. Przyznał to nawet niedawno bp Hosner, narzekając na niski poziom kształcenia seminaryjnego. Nie lepiej jest wśród hierarchów.

Skończyły się czasy, gdy z biskupem można było porozmawiać o filozofii. Dziś można pogadać raczej o nowym modelu samochodu, który hierarcha właśnie zakupił niż o nauczaniu Tischnera, Krąpca czy nawet Jezusa. To wróży zmierzch tej formacji. Jednak dlaczego jej przetrwanie ma się odbijać na bezpieczeństwie kobiet i dzieci?? Czyżby nie były stworzone „na obraz i podobieństwo”.