Jestem przekonany, że wszyscy, którzy się uważają za członków Kościoła, wiedzą, że są grzesznikami. Jeśli tego nie wiedzą, to mają gdzieś podstawowy błąd w katechezie wstępnej - mówi bp Grzegorz Ryś w rozmowie z Magdaleną Dobrzyniak i Przemysławem Radzyńskim.
Ekscelencjo, w książce “Skandal miłosierdzia" napisał Ksiądz Biskup: “Nie jesteśmy ziomkami Pana Boga. Jesteśmy Jego nieprzyjaciółmi". Co oznaczają te słowa?
To znaczy przede wszystkim, że potrzebujemy pojednania z Bogiem, że potrzebujemy tego, co Pismo Święte nazywa usprawiedliwieniem. Taka jest wiara Kościoła w odniesieniu do każdego człowieka, który się rodzi, który potrzebuje chrztu na odpuszczenie grzechów. To najważniejsze. Tak naprawdę oznacza to, że każdy z nas wobec Pana Boga ma dług. Kiedy grzeszymy, to zabijamy Jezusa Chrystusa.
Jezus Miłosierny ukazywał się św. Faustynie pokazując swoje rany. Co przez to chce nam powiedzieć?
Nie tylko Faustynie tak się objawił, ale przede wszystkim apostołom w Niedzielę Zmartwychwstania. Przyszedł i pokazał przebite ręce, nogi i bok. Wizja siostry Faustyny to jest Jezus Chrystus zmartwychwstały, z ranami. Tak Go widzi cała tradycja Kościoła. Spośród wszystkich wyjaśnień tego obrazu najpiękniejsze jest to, które daje św. Antoni z Padwy, kojarząc te rany na dłoniach Jezusa z tekstem Izajasza: "Ja nie zapomnę o tobie. Oto wypisałem cię na moich dłoniach". A Antoni mówi, że piórem, którego Bóg użył był gwóźdź, atramentem była krew, a pergaminem - dłonie Jezusa. To najpiękniejsze wyjaśnienie, jakie znalazłem w tradycji kaznodziejskiej Kościoła.
Napisał Ksiądz Biskup, że złamać prawo, to całkiem co innego, niż złamać serce. To dość mocne zwrócenie uwagi na fakt, że wiara jest relacją osobową.
Może starsi ludzie pamiętają jeszcze, na Turbaczu, w bacówce mieszkał taki człowiek, którego nazywali Metys. Był taki człowiek. Na swój sposób religijny i wrażliwy, żyjący na co dzień z przyrodą. Kiedyś w tej bacówce spędzałem noc i Metysa wzięło na rozmowę o wierze i o Panu Bogu. Mówił, że przyrodą rządzą pewne prawa i że sprzeciwianie się tym prawom jest jakimś szaleństwem, bo na przykład nie można mieć pretensji do świata, że śnieg spadł i że trzeba się przebijać przez ten śnieg na Turbacz. I on wyraźnie dawał świadectwo, że jego to też otwiera na jakiś wymiar sakralny, że za tymi prawami przyrody - dzisiaj sypie, jutro stopnieje, to się gałąź złamie pod tym śniegiem i tak dalej - kryje się też coś sakralnego. Ktoś mu chyba powiedział, że tam, na tym piętrowym łóżku śpi ksiądz. Metys patrzył do góry, w moim kierunku, patrzył... W końcu nie wytrzymał i spytał, czy nie ma racji. A ja pamiętam wtedy, że po długiej rozmowie powiedziałem mu tak, że co innego znaczy złamać prawa, nawet tak rozumiane, a co innego jest zranić osobę. Jego to bardzo zastanowiło. Powiedział, że to jest droga. To było dość ciekawe spotkanie. Wiara musi być czymś personalistycznym. I nic wierze tak nie szkodzi, zwłaszcza chrześcijaństwu, jak jej odpersonalizowanie czy zredukowanie nawet do rzeczy najświętszych: wartości świętych, rzeczy świętych, czasów świętych. Kiedy wiarę zredukuje się tylko do tych spraw, to bardzo łatwo staje się ona ideologią, a wtedy zaczynamy się bić o święte rzeczy, bo stają się one rodzajem sztandaru, którego używamy tak naprawdę do promocji samych siebie. To jest bardzo niebezpieczny moment. Ale póki pamiętamy, że w wierze najbardziej istotny jest wymiar osobistej relacji każdego z Chrystusem, to właściwie jest to wiara, której się nie da zmanipulować. Przeciwnie - jest rzeczywiście miejscem spotkania, bo odkrywamy to, co jest jakoś najważniejsze, najgłębsze, na co otwarty jest każdy człowiek, nawet ten, z którym wiele rzeczy nas różni.
Skoro już jesteśmy w temacie relacji... Przypowieść o ojcu miłosiernym, powszechnie znaną jako przypowieść o synu marnotrawnym, nazywa Ksiądz Biskup przypowieścią o dwóch marnotrawnych synach. Dlaczego ten, który pozostał z ojcem, też jest marnotrawny?
On jest o wiele bardziej marnotrawny. Aby to dobrze pojąć, trzeba zobaczyć cały XV rozdział Ewangelii wg św. Łukasza. To są trzy przypowieści: "O zaginionej owcy", "O zgubionej drachmie" i potem ta przypowieść zwana zwykle "O synu marnotrawnym". Te trzy przypowieści się ze sobą łączą w ten sposób, że owca gubi się daleko, drachma gubi się w domu, a synowie? Jeden gubi się daleko, a drugi gubi się w domu. Historia tego, który się zgubił daleko, wziął pieniądze, przehulał je, jest dość oczywista. Natomiast starszy syn, który został z ojcem, on nawet nie traktuje go jak ojca! Mówi: “tyle lat ci służę, nie przekroczyłem żadnego twojego przepisu, nie dałeś mi nigdy za to nic, nawet koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi". To jego bycie w domu jest tak naprawdę byciem niewolniczym. On się co najwyżej czuje wynajęty przez ojca do rozmaitych posług i nieopłacany. Młodszego brata również nie traktuje jak brata. Słyszymy: “wrócił twój syn, który przepuścił twój majątek z nierządnicami". Gnoi go w sposób niemiłosierny, nie mając tak naprawdę pojęcia, co się z nim działo. On go nie potrafi przyjąć jako swojego brata. W nim jest ogromne poczucie bycia sprawiedliwym, przy okazji skrzywdzonym, gdy ojciec tego młodszego znowu przyjmuje do domu. No i proszę zobaczyć: my tak naprawdę wiemy, co się z tym młodszym stało. On wyznał ojcu, że go skrzywdził, że jest grzesznikiem. A gdy ten mu przebaczył, wszedł z nim na wieczerzę. A starszy? Nie wiadomo, czy wziął udział w wieczerzy, bo przypowieść się urywa na tym, jak ojciec mu tłumaczy swoje zachowanie. Nie wiemy, co działo się dalej. Nie jesteśmy pewni losów tego “porządnego" syna. W tych trzech przypowieściach powraca jeden fragment, jak refren: Większa jest radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu, którzy nie potrzebują usprawiedliwienia. Większa jest radość z tego, który wrócił, niż z tego, który nie odszedł z domu, ale nie dlatego, że Pan Bóg ich między sobą porównuje, tylko dlatego, że ten, który się nawraca, pociąga za sobą następnych. Tak, jak Chrystus powołał Mateusza, który wszystko w życiu zmienił, odrzucił swój poprzedni styl życia, a zaraz w następnym kroku przyprowadził do Jezusa swoich kolegów, którzy byli tak samo grzeszni, jak on. Natomiast tych, którzy nie potrzebują rozgrzeszenia, wywala za drzwi. Dlatego nie ma radości w niebie z powodu sprawiedliwych nie dlatego, że ktoś jest gorszy czy lepszy, ale dlatego, że nawrócenie grzesznika owocuje nawróceniami następnych. Natomiast to poczucie, że jestem sprawiedliwy, wywala innych za drzwi. To dlatego ta postawa nie budzi jakiegoś wielkiego entuzjazmu.
To co począć z tymi, którzy mają poczucie, że są sprawiedliwymi i są dzisiaj członkami, uważają się za członków Kościoła, wierzących w Chrystusa?
Jestem przekonany, że wszyscy, którzy się uważają za członków Kościoła, wiedzą, że są grzesznikami. Jeśli tego nie wiedzą, to mają gdzieś podstawowy błąd w katechezie wstępnej, bo podstawowym darem wynikającym z wiary jest właśnie usprawiedliwienie. “Sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia", tak pisze święty Paweł w Liście do Rzymian. Więc kto tego nie przeżywa, nie rozumie, o co w ogóle w wierze chodzi. Co zrobić, trzeba go cofnąć na pierwsze katechezy.
Mamy się więc wciąż nawracać, będąc w Kościele, żyjąc sakramentami? Na tym ma polegać to ciągłe powracanie?
Jestem święcie przekonany, że człowiek który uczciwie patrzy w siebie i robi od czasu do czasu rachunek sumienia, ma z czego go robić. Św. Stanisław Kostka spowiadał się co tydzień, potem nawet codziennie, miał taki moment w życiu. To nie oznacza, że był ciężkim grzesznikiem, ale się okazuje, że miał z czego robić rachunek sumienia i to codziennie. To wszystko zależy od pewnej perspektywy. Kiedy człowiek patrzy na obraz z dużej odległości, widzi zasadnicze plamy i tyle. Jeśli się zbliża i popatrzy z bliska, to widzi całą tkankę, wszystko po kolei. Myślę, że kłopot winy, nie-winy albo braku poczucia winy bierze się stąd, że jesteśmy pokoleniem ludzi, którzy robią rachunek sumienia raz do roku. Wtedy jest to robione z grubsza, na zasadzie “nikogo nie zabiłem, nie okradłem, w sumie jestem w porządku". Ale to bycie w porządku, czy ta ocena wynika ze słabej pamięci, bo po roku człowiek naprawdę wielu rzeczy nie pamięta. Gdyby ten rachunek sumienia robić raz na dzień albo raz na dwa tygodnie, czy raz na miesiąc choćby, z takiej perspektywy częstego sakramentu pokuty, to podejrzewam, że to poczucie winy byłoby troszkę inaczej zbudowane.
W tym kontekście nasuwa się przypomnienie opowieści o jawnogrzesznicy i słowa, że grzech stał się jej drogą do Boga.
To Grzegorz Wielki. Tak naprawdę nie ma innej drogi do Pana Boga, przynajmniej gdy chodzi o chrześcijaństwo. Oczywiście, jest tak zwanych pięć dróg świętego Tomasza. Bardzo piękna refleksja nad przygodnością własnego istnienia. Wiem, że moje życie nie zależy tak naprawdę ode mnie i że teraz jestem, a jutro może mnie nie być. To nie jest w mojej władzy - przedłużyć sobie życie choćby o minutę. Szukam więc poza sobą kogoś, kto jest źródłem mojego życia, ja go odnajduję w Bogu i rodzi się we mnie wdzięczność. To jest ważne, jednocześnie to jest dopiero poziom, który można by określić światopoglądem. Jestem człowiekiem religijnym, mam poczucie, że Bóg istnieje poza tym, co tylko widzę, jako pewne Praźródło bytu, pierwszy Poruszyciel i tak dalej, i tak dalej. Ale to nie jest chrześcijaństwo. Chrześcijaństwo to jest spotkanie z Jezusem Chrystusem, który umarł i zmartwychwstał. Umarł dlatego, że Go zabiłem własnym grzechem. Zmartwychwstał, ponieważ Bóg się nie godzi ze śmiercią ani Swojego Syna, ani moją, która jest równoznaczna ze śmiercią Jezusa Chrystusa. Ja Go zabijam, jak mówi św. Piotr, zabijam Dawcę życia. W innym miejscu jest napisane, że Jezus objawił się w związku z grzechem. Nie przyszedł rozmawiać z ludźmi o pogodzie, o trzęsieniach ziemi i o wielu innych rzeczach. Przyszedł porozmawiać z każdym z nas o naszym grzechu. I dopóki nie prowadzę z Nim rozmowy na ten temat, dopóty ciągle gdzieś chodzę po marginesach dialogu z Jezusem Chrystusem. Odkrycie grzechu. W tym jest pewien paradoks, bo ktoś powie, że to znaczy, że Kościół w ludziach ma wzbudzać chorobliwe poczucie winy. Nie. Odwrotnie! To jest tak, że pokazujemy człowiekowi jego grzech, pokazując jednocześnie perspektywę jego odpuszczenia przez Pana Boga. Ochrona człowieka przed taką perspektywą oznacza, że nie będziemy umieli wytłumaczyć np. przyczyn wielu dramatycznych rzeczy w naszym życiu. Skoro bowiem jestem bezgrzeszny, nie jestem winny, to co? Winny jest sąsiad, sąsiadka, mama, tata, dziadek, genotyp? Tylko co ja mogę z tym zrobić? Nic nie mogę zrobić, nic tak naprawdę ode mnie nie zależy i to jest takie mówienie o złu w świecie, które człowieka wpędza w nerwicę i prowadzi nawet do samobójstwa. Natomiast Kościół nie ma hurraoptymistycznego podejścia do człowieka, nie uczy, że człowiek jest absolutnie dobry i wystarczy go zostawić samemu sobie, to będzie święty. Przeciwnie. Jest prawda o grzechu pierworodnym i jest prawda o pożądliwości, która istnieje w człowieku. Refleksja Kościoła jest jednak zbalansowana, bo to nie jest tak, że na przykład nasza pożądliwość pozbawia nas wolności i nie pozwala nam na decydowanie o sobie. Jesteśmy ludźmi, którzy za siebie odpowiadają. Ale bycie dobrym wcale nie przychodzi tak całkiem łatwo. To bardzo zrównoważone patrzenie na człowieka, nie przez jakieś różowe okularki, ale również nie wyłącznie przez czarne.
W przypowieści o miłosiernym ojcu czytamy, że po powrocie syna wzruszył się głęboko. Podobnie jak Samarytanin, który wzruszył się na widok rannego przy drodze. Czy my musimy się wzruszyć na widok drugiego człowieka, żeby okazać mu miłosierdzie? I czy potrafimy się jeszcze wzruszać?
Pamiętajmy, że i ojciec, i Samarytanin są obrazem Pana Boga. Samarytanin jest, zawsze był w tradycji Kościoła interpretowany jako obraz Jezusa Chrystusa. Natomiast wzruszenie jest ważne i być może problem nie polega na tym, czy my musimy się wzruszyć. Problem jest taki, że czasami my poprzestajemy na wzruszeniu. Widzę nieszczęście i mogę nawet czasami się popłakać, tylko nie mam najmniejszej ochoty pomóc. Może być jeszcze inaczej. Nieraz, kierując się swoimi emocjami, usiłuję pomóc, ale jestem ostatnim człowiekiem, który w tym konkretnym przypadku powinien to robić, bo są ludzie, którym na przykład ja nie mogę pomóc. Albo nie potrafię. I powinienem zrozumieć, że jeśli będę dalej brnął, to tak naprawdę bardziej skrzywdzę człowieka niż mu pomogę. Jeśli chcę mu rzeczywiście pomóc, to muszę zadać gwałt swoim emocjom, choćby poczuciu niespełnienia: “widzisz, powinieneś, a nie zrobiłeś, a zawaliłeś". Chyba więc jest inaczej niż sugestia zawarta w pytaniu by to pokazywała. Problem jest taki, że nie raz mamy całą furę dobrych uczuć, ale za nimi niekoniecznie idą właściwe czyny. Albo jakiekolwiek czyny. To jest to, co Benedykt XVI napisał w swojej encyklice społecznej “Caritas in veritate". Czytamy w niej: “Chrześcijaństwo miłości bez prawdy łatwo można wziąć za zapas poczciwości, pożytecznej we współżyciu społecznym, lecz marginalnej".
Pisząc o czasie kairos, mówi Ksiądz Biskup, że nawrócenia nie da się odłożyć na później. Jak nie przegapić w życiu godziny miłosierdzia, czasu łaski?
Nie wiem, to jest kwestia pewnej wrażliwości. To jest to, co od nas jakoś też zależy. W średniowieczu kościoły były budowane u kresu ulicy w mieście. To widać w Krakowie, jak się idzie starymi ulicami, to na końcu tej ulicy jest kościół. Zamysł był taki, że jak idę do kościoła na Eucharystię, to mam czas oswoić się z tą myślą, bo się do niego zbliżam. Nie wpadam do kościoła znienacka, nie wskakuję tak prosto z życia, prosto z ulicy, jakby niechcący. Nie. Jest pewna droga, która mnie prowadzi. Kiedy zaczynam się modlić, to jest bardzo ważny moment, żebym świadomie uklęknął, żebym zdążył się wyciszyć, żebym zrobił świadomie znak krzyża. Chodzi o to, by postawić się w obecności Pana Boga; reszta nie zależy ode mnie. Co się potem wydarzy? Co mi Bóg chce dać? Jeszcze nie wiem, ale ten moment zależy ode mnie. To jest właśnie ten sam początek. Wiem, że przede mną jest pewien moment zbawczy i próbuję złapać go, zanim przyjdzie, bo potem go nie dogonię.
Wywiad ukazał się na portalu franciszkanska3.pl