„Kilkaset osób” to przesada, ale prawdziwe liczby też nie są imponujące. Warszawa - 4 tys., Wrocław - 150, Łódź - 150, Kraków - 200, Szczecin - 40. Taka frekwencja nie zachęca, by mówić o sukcesie. Jeszcze gorzej było w dwóch poprzednich edycjach, kiedy na ulicach Warszawy demonstrowało po około 3 tys. osób. „Manifa była w zasadzie udana, choć nie tak liczna, jak sądziłam. W poprzednich latach bywało nas więcej” – mówiła w 2012 roku w rozmowie z „Super Expressem” Agnieszka Graff, organizatorka pierwszych feministycznych pikiet z cyklu.
Trudno być na afiszu
– Sama w tym roku nie mogłam uczestniczyć, ale z tego, co słyszałam, frekwencja była, jak zwykle. Proszę zauważyć, że to jest sieć wydarzeń, a nie jeden centralny marsz. Organizują je środowiska niekomercyjne, oddolne, bez kapitału zewnętrznego. Bardzo trudno utrzymać taki event na afiszu przez tyle lat – zaznacza dziś w rozmowie z naTemat Kazimiera Szczuka.
Podobne argumenty słychać z ust innych feministek. W skrócie: uczestników Manif mogłoby być więcej, ale już sam fakt, że w małych miastach potrafi zorganizować się kilkadziesiąt osób, jest sporą wartością. Poza tym, wokół feministycznych demonstracji zawiązał się już ruch aktywistek i aktywistów – może nie oszałamiająco liczny, ale jednak.
– Ja od czterech lat organizuję Manify w Kielcach. Najpierw było 150 osób, teraz jest około 200. W zlocie kobiet aktywnych, który robię tuż po manifestacji, w tym roku wzięło udział 400 osób. Uważam, że to bardzo dobry wynik. Podobnie jest w innych miejscach i te poszczególne wyniki składają się na szerszy obraz aktywnych kobiet – mówi naTemat Joanna Senyszyn, europosłanka SLD.
– No i Manify dochowały się swoich dzieci. Kolejne pokolenia przejmują pałeczkę i ten sposób działania jest dla nas bardzo cenny. Masowość i liczebność to nie do końca są nasze cele – dodaje Szczuka.
Bez zamieszek, bez zainteresowania?
Niezaprzeczalne jest jednak, że status Manify na przestrzeni ostatnich kilku lat uległ zmianie. Kolejne edycje mijają, media cytują najbardziej radykalne hasła i postulaty, ale takich emocji, jakie były wokół imprezy kiedyś, nie ma. – To prawda. Manifa była na początku wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju. W tej chwili o prawach kobiet co raz więcej mówi się w mediach, zajmuje się tym Sejm, na listach wyborczych są parytety, dlatego temat przestał być aż tak gorący. Stąd też mniejsze zainteresowanie – komentuje Senyszyn.
Z drugiej strony paradoksalnie można to postrzegać jako sukces feministek. Bo to przecież Manifa "wałkowała" m.in. tematy gwałtów i parytetów, które dziś skuteczniej przebijają się do mainstreamu. Teraz, i to zarzut ze strony prawicy, mocno stawia na antyklerykalizm. – Hasła antyklerykalne zawsze będą podczas Manif, bo uciemiężenie kobiet jest ściśle związane z klerykalizmem – dodaje europosłanka.
Jest jeszcze jeden powód mniejszego zainteresowania feministycznymi demonstracjami. Znikoma "aktywność" narodowców. Senyszyn wspomina czasy, kiedy uczestnicy byli obrzucani kamieniami, jajkami i pomidorami. – To wywoływało kontrowersje, a dzisiaj to są marginalne zachowania. Pewnie gdyby marsz 11 listopada nie łączył się z burdami i podpaleniami, też mniej by społeczeństwo obchodził… – wnioskuje.
Prawica przyciąga bardziej
"Jakiż kontrast między nagłaśnianą Manifą a Marszami dla Życia i Rodziny gromadzącymi dziesiątki tysięcy, z Orszakami Trzech Króli, w których idą setki tysiące, z Marszem Niepodległości oraz Marszem Wolności i Solidarności skupiającymi wielkie tłumy, z marszami w obronie TV Trwam, w których uczestniczyły miliony Polaków!" – czytamy na portalu Karnowskich. Takie porównania to kolejny argument na potwierdzenie tezy, że Manifa to margines bez społecznego poparcia. Co na to feministki?
– Te setki tysięcy demonstrantów to są liczby dużych organizacji: kościelnych, kombatanckich, politycznych. Szczególnie Kościół działa w sposób bardzo skuteczny i mobilizuje swoich zwolenników. Nie ma sensu tego porównywać. Lepiej porównać nas z obywatelskimi, oddolnymi inicjatywami. W tym sensie jesteśmy fenomenem – odpowiada Szczuka.
– Za udział w "rydzykowych" manifestacjach ma się pewnie zapewnione odpuszczenie grzechów i gwarancję pójścia do nieba. U nas takich atrakcji nie ma – śmieje się Senyszyn.