Gender - słowo, które budzi grozę lub zachwyt. O co chodzi w tej dyskusji, jakie lęki budzi polityka równouprawnienia kobiet i mężczyzn. Spróbujmy spojrzeć spokojnie na zastrzeżenia Kościoła wobec gender studies.
Z góry wykluczam z tej analizy głupstwa opowiadane przez księdza Oko i posłankę Beatę Kempę. Sięgam po odpowiedź prymasa Polski abp. Józefa Kowalczyka na list pełnomocniczki ds. równego traktowania minister Agnieszki Kozłowskiej--Rajewicz. Pani minister napisała do biskupów, że niepotrzebnie traktują gender studies jako zagrożenie dla rodziny, bo tu chodzi tylko o równe traktowanie kobiet i mężczyzn.
Dlaczego Kościół boi się gender?
"Kościół popiera cele polityki równościowej, ale bez konieczności przywoływania kontrowersyjnej kategorii analitycznej gender. Przyczyną napięć i konfliktów nie jest tożsamość płciowa ani wyobrażenia na temat kobiecości i męskości, jakie utrwala kultura, lecz zło moralne, którego autorami w równym stopniu mogą być zarówno mężczyźni, jak i kobiety" - pisze prymas do pani minister.
Prymas uznaje, że "zwolennicy perspektywy gender" pomijają zupełnie biologiczne aspekty płci, a to oznacza, że interesuje ich ideologia, a nie nauka. Kościół boi się, że zaczniemy traktować relacje kobieta - mężczyzna w kategoriach marksistowskiej walki klasowej, podczas gdy chrześcijaństwo w miejsce rywalizacji i wrogości proponuje miłość.
"Walka klas w znaczeniu marksistowskim oraz militaryzm mają zatem te same korzenie: ateizm i pogardę dla osoby ludzkiej, które dają pierwszeństwo zasadzie siły przed zasadą słuszności i prawa" - pisał Jan Paweł II w encyklice "Centesimus annus".
"Konsekwencjami przyjęcia paradygmatu marksistowskiego w perspektywie gender jest uznanie małżeństwa, rodziny i macierzyństwa za kategorie opresyjne i dyskryminujące" - pisze abp Kowalczyk. Bo skoro to kobieta jest
w ciąży i rodzi
dziecko, to ona siłą rzeczy dźwiga największy ciężar, a skoro ma mieć równe szanse w życiu publicznym i zawodowym, to może niech nie rodzi
dzieci - tego rozumowania boi się Kościół, który uznaje, że więzi rodzinne to kapitał społeczny, fundament życia społecznego.
Trudno zarzucać naukowcom w Polsce zajmującym się gender studies, że pomijają biologiczny aspekt płci. Kościół nie przedstawia na to dowodów ani przykładów. A czy podejrzenia Kościoła, że w gender chodzi o walkę klas, są uzasadnione? Wczytując się w teksty prof. Magdaleny Środy, intelektualnej liderki środowisk feministycznych, można odnieść takie wrażenie. „Prawa kobiet nigdzie nie są trwałe. Argumenty przeciwko nim zawsze się znajdą: kultura, natura, tradycja, demografia, władza mężczyzn - tak o » Czarnej księdze kobiet «pisała Środa w „Wyborczej”. - Nic nie ulega zmianom na lepsze pod wpływem Pana Boga, historii czy męskich ugrupowań politycznych, które mając na sztandarach szczytne hasła i kilka kobiet dla dekoracji, w istocie dążą do umocnienia własnej władzy. Polityczną wolę, która zmienia świat, trzeba inaczej ukierunkować. Na wolność i równość kobiet. Czy da się to zrobić bez przejęcia władzy lub mówiąc feministycznym językiem, bez odebrania jej patriarchatowi? Osobiście sądzę, że nie - twierdzi prof. Środa.
Walka o władzę czy o równouprawnienie?
Gdyby brać słowa prof. Środy na serio, to oznaczałoby, że mamy walkę klas, a właściwie walkę płci, i trzeba wprowadzić matriarchat. Jestem za promowaniem kobiet w polityce. Popieram parytety, bo sądzę, że to może zachęcić je do większej aktywności.
Nie odpowiada mi jednak sposób myślenia niektórych działaczek feministycznych, które sugerują, że jesteśmy na jakiejś wojnie. Nie zamierzam brać w niej udziału. Nie uważam, że będzie wielkim nieszczęściem, jeśli nadal większość w Sejmie będą stanowić mężczyźni, bo także oni mogą zabiegać o równe prawa kobiet i mężczyzn.
Nie oceniam kobiet wyłącznie przez pryzmat ich sukcesów zawodowych i udziału we władzy, a mam wrażenie, że taką perspektywę przyjmuje część środowisk feministycznych. I nie oceniam kobiety przez pryzmat jej roli w rodzinie, liczbę posiadanych dzieci i atrakcyjność seksualną. A taką perspektywę przyjmują często mężczyźni. Ale też sądzę, że pojmowanie polityki równościowej w kategoriach walki płci to margines. I główna debata toczy się na inny temat, dlatego abp Kowalczyk nadaje lękom przed marksizmem zbyt dużą rangę.
Takim osobom jak minister Agnieszka Kozłowska-Rajewicz chodzi o problemy kobiet związane z godzeniem obowiązków rodzinnych i zawodowych, dyskryminację na
rynku pracy i podważenie szkodliwych stereotypów, które dotyczą ról społecznych kobiet i mężczyzn. Chodzi o większą otwartość na sytuacje, w których i kobiety, i mężczyźni wychodzą ze swoich tradycyjnych ról, bo to bardziej odpowiada ich życiowym aspiracjom. I jest to debata potrzebna, a studia o płci kulturowej dają nam analizę socjologiczną rozmaitych zjawisk. Pokazują absurdy stereotypów, które sprawiają, że kobiety stoją na gorszych pozycjach niż mężczyźni.
Jednym z ciekawszych przykładów był opisany w "Wysokich Obcasach" przypadek rozpowszechnionej wiedzy na temat objawów zawału serca. Obiegowa opinia głosi, że jest to silny ból w klatce piersiowej. Ale to objaw charakterystyczny dla mężczyzn, a nie dla kobiet. Perspektywa męska okazuje się ważniejsza. Inny ciekawy przykład: prof. Małgorzata Fuszara zajmująca się gender studies wskazywała, że odejście od stereotypu, wedle którego
poród to tylko sprawa kobiety, przyniosło niezwykłe skutki. Wielu mężczyzn, którzy asystowali żonie przy porodzie, opowiadało potem o niezwykłym przeżyciu, o niesamowitej więzi, jaka wytwarza się wówczas między ojcem a nowo narodzonym dzieckiem i między kobietą a mężczyzną. A przecież kiedyś pomoc kobiecie w czasie porodu uważano za coś niemęskiego, za sferę, do której mężczyźni nie mają wstępu.
Wyjście poza stereotypy ról męskich i żeńskich, czego tak bardzo obawia się Kościół i konserwatyści, przynosi korzyści rodzinie, bo ją cementuje. Podobnie jak dzielenie się obowiązkami rodzinnymi i opieką nad dziećmi. Dlaczego tych aspektów gender studies Kościół nie zauważa? Może nie przyjmuje do wiadomości, że rodzina funkcjonuje inaczej: bardzo często oboje rodziców pracuje zawodowo i kobieta nie jest w stanie pracować na dwóch etatach. Brak partnerskich relacji może być przyczyną rozwodu.
Prof. Fuszara wskazuje jeszcze na inny problem: miejsc pracy w sektorze produkcyjnym jest mniej, większy wybór mamy w sektorze usług. I generalnie na rynku pracy pożądana jest większa elastyczność i zdobywanie nowych umiejętności. To oznacza, że mężczyźni będą wykonywać i już wykonują zawody, które kiedyś kojarzono z kobietami. Nie wolno wpychać ich w taką stereotypową pułapkę, że to, co robią, jest niemęskie, podkopywać ich poczucie własnej wartości.
Niestety, list biskupów przeciwko gender odczytany w Kościołach na początku stycznia roznieca genderową wojnę ideową. Podsyca lęki i wyolbrzymia marginalne teorie, a nie próbuje zrozumieć, na czym polegają studia nad płcią kulturową.
To kobieta wybiera
Minister Kozłowska-Rajewicz w rozmowie ze mną uznawała, że kobiety mogą realizować się zawodowo tak samo jak mężczyźni. Sądzę, że to zbyt uproszczony opis rzeczywistości. Sam fakt, że rodzę i zostaję z dziećmi co najmniej pół roku, dlatego że karmię je piersią, powoduje, że tracę rozmaite szanse awansu w pracy. To mój wybór. I mąż mnie tu nie zastąpi, choć bardzo dobrze, jeśli bierze potem urlop ojcowski. Wiem także, że im więcej dzieci w rodzinie, tym te przerwy w pracy zawodowej są dłuższe, nawet jeśli ojciec bierze bardzo aktywny udział w opiece nad dziećmi. Wynika to z kobiecych decyzji i - aż strach to powiedzieć - jest determinowane biologią.
Nie zmienia to faktu, że trzeba promować partnerskie relacje między żoną i mężem i wydłużać stopniowo urlop ojcowski. I jest wiele do zrobienia w tej sprawie. Gdy pisałam o gender, prawicowi internauci pisali do mnie na Twitterze z oburzeniem, że przecież oni naprawiają zabawki dzieciom, a żona tego nie robi, a radny PiS Maciej Wąsik zarzekał się, że on w domu bardzo dużo się udziela, aż koledzy uważają, że jest pod pantoflem. Panowie, zastanówcie się, co mówicie: jesteście żywym przykładem, że polityka równościowa w Polsce ma jeszcze wiele do zrobienia! Mężczyzna, który dzieli się obowiązkami domowymi, nie jest pantoflarzem, jest mężem i ojcem, który dba o swoją rodzinę - jak widać, ten banał trzeba powtarzać do znudzenia.
Wiele kobiet godzi z powodzeniem obowiązki domowe i pracę i robi kariery - mają taką możliwość, choć rzeczywiście mają bardziej pod górkę niż mężczyźni. Także z powodu rozmaitych stereotypów i uprzedzeń. Ale też wiele z nich ogranicza swoją aktywność zawodową, zajmuje się przede wszystkim domem, dziećmi, co wymaga nie lada menedżerskich i logistycznych umiejętności. One czują, że w wizji Magdaleny Środy walki z patriarchatem się nie mieszczą. Mają wrażenie, że ich filozofia życiowa i aspiracje są traktowane przez ambitne feministki pogardliwie. Co więcej, takie akcenty w wypowiedziach feministek mają fatalny skutek: pomniejszanie roli tego z małżonków, który więcej czasu poświęca dzieciom i domowym obowiązkom, sprawia, że żądamy jakiegoś odwetu: teraz to wy, panowie, zajmujcie się niewdzięczną, gorszą robotą. Nie, wolę, aby na równi szanować i poświęcenie domowi, i pracę zawodową.
W sprawie polityki równościowej spokojna rozmowa byłaby w zasięgu ręki, pod warunkiem że nie wmieszaliby się politycy, którzy zwyczajnie odlecieli, bo dostrzegli dobrą okazję do wypromowania się. To margines bardzo krzykliwy, ale tylko margines, który jednak nadaje ton debacie publicznej. Wystarczyłoby, aby środowiska lewicowe wsłuchały się uważniej w to, co mówi Kościół, a Kościół zakazałby wypowiedzi publicznych księdzu Oko. I absurdalna wojna o gender zakończyłaby się błyskawicznie, zostałyby tylko już nie tak emocjonujące różnice zdań i cywilizowana dyskusja.